chyba 29 lipca 2023 / Wrocław
Połknęłam żałobę – łzy wsiąknęły w żołądek i zatruły go. Leżę z nogami wysoko. Czas przesuwa mi się po stopach. Patrzę sobie jak mija i czekam kiedy zwróci mi siły. Mam karmelową skórę mojego syna. Otaczam się nią. W tle leżenia leci radio. Donosy ze świata są pesymistyczne. Złośliwe wypowiedzi polityków płyną z dziennikarskich relacji. Ich słowa mieszają mi się ze snami. W uśpieniu dotykam wschodniej granicy mojego ciała. Gdzie jest słońce krążące wokół moich kolan i las śmierci? Zachód wypada przy łokciu. To moja droga ucieczki, ale kiedy spowija mnie ciężka mgła kołdry, pejzaż staje się nieostry. Przechodzą po nim obce wojska. Ludzie polują na siebie. Przebudzają mnie kolejne doniesienia – polskie szpadzistki wspięły się na szczyt podium. Wpuszczam je na pole bitwy, a one rozpraszają mroki mojego cierpienia. Otwieram oczy z ulgą. Gorączka spadła. Spójrz, to mogło stać się, obco oddane oddalom, w nadmiarze oddali, z dala od nas. Szepcze do mnie Rilke stojący na półce przy łóżku. Próbuję coś zjeść, krzątam się po domu, zmieniam ubranie i znowu słabnę wraz z nadciągającym zmrokiem. Do snu układa mnie prezydent Nigru, który po utracie stanowiska ma więcej czasu dla szarych mieszkańców dalekich krain naszego świata.
0 Comments
26.07.23 / Berlin, U8
Jadę na spotkanie po drugiej stronie miasta słynną linią metra U8. Po mojej prawej siedzi wysoka, krótko ostrzyżona dziewczyna ze słuchawkami na głowie, ubrana na czarno, z tajemniczym kolczykiem zamontowanym wewnątrz nosa. Po drugiej stronie filigranowa muzułmanka w czarnym hidżabie i tenisówkach nike. Naprzeciwko zgarbiony chłopak zasłonięty czapką z ryczącymi tygrysami i napisem na koszulce C’EST LA VIE. Obok niego szwedzka rodzina z dwiema córeczkami, a przy drzwiach wagonu tańczący mężczyzna o bardzo dużych stopach. Wysiadam na Leinestraße. Od świata odcina mnie ulewa z gradem. Stoję razem z innymi podróżnymi w holu metra i czekam na słońce. Patrzymy w hipnotyzujący spektakl wody opadającej na schody, które mogłyby wyprowadzić nas na ulicę. Ktoś pali z nudów papierosa. Przykucnięty mężczyzna, w kącie korytarza, kaszle sobie w kolana i próbuje odpalić działkę czegoś, co ukrywa między chudymi ramionami. Nagle w holu pojawia się blond włosy anioł w ogromnych srebrnych kolczykach i czerwonych, skórzanych butach z czubem. Uśmiecha się do nas zalotnie i śmiało idzie wprost na ulicę rozpraszając swoją boskością mrok ulewy. Wysuwamy się za nim powoli z ciemnej nory metra. Ulica błyska napęczniała deszczem. Mijam przemoczony, tymczasowy dom w schronie szklanego przystanku autobusowego ulepiony z koców, butów i zwiniętego w ludzką postać śpiworu. Siadam w kryształowej kawiarni z poetą. Rozmawiamy wnikliwie o ruinach świata i o sobie. Wypalam nerwowo za dużo papierosów jako substancję wspomagającą i odchodzę z ostatnim kęsem ciasta pomarańczowego, w którym mieszkają osy i ulga. Wsiadam z powrotem do metra, gdzie ukrywa się upał. Osy kłują mnie w podniebienie, gardło i płuca. Przez cały ten czas trzymam na dystans żałobę po maleńkim przyjacielu – moim psie, wiernym kompanie wypraw pod dęby. Rozstaję się z nim powoli, niechętnie, za wcześnie. Jestem w ciszy jego nieistnienia. Siada obok mnie kobieta z ogromną, przemokniętą torbą pełną dżinsów. Zaczyna przekładać ubrania, rozpakowuje, zapakowuje, przeprasza. Wszyscy milczą, jadą. Gdy upora się z nadmiarem tkanin, wyciąga jabłko, gryzie je namiętnie i po chwili wysiada. Nikt nie klaszcze. 22.07.23 / Berlin, Wedding
W naszym ulubionym arabsko-afrykańskim sklepie kupiłam nieznaną, zieloną roślinę, która wyglądała jak połączenie szpinaku i ostu. Mężczyzna w średnim wieku z działu warzywnego, który już dobrze nas zna, dokładnie wytłumaczył mi jak mam przygotować tajemnicze liście, ale już potakując, wiedziałam, że nie zapamiętam przepisu. Czosnek, cytryna, olej, ale czy cebula? Dodać wody? Smażyć? Ile oleju? Jak pokroić? Czy łodygi też są jadalne? Czy umiałabym podać dokładny przepis na mizerię? Czy wypada powiedzieć – po zmieszaniu składników spróbuj i jeśli smakuje jak dzieciństwo to danie jest gotowe! Dobrze jest nieść ze sobą tajemnice domowych smaków. Przypomina mi się zupa cytrynowa mojej babci, metoda gotowania kapusty w całości cioci Marylki i jabłecznik z ananasem mojej mamy pieczonego w prodiżu. Tego lata siostra odkrywała przede mną tajniki ogórków małosolnych. Kto jeszcze wie, jak wyglądają liście wiśni, dębu, chrzanu, porzeczki i gdzie je znaleźć? Wszystko to brzmi jak zaklęcia, jak życie wewnętrzne ogrodu, koniecznie szeptane. Zielony przysmak z arabskiego marketu pięknie pachnie. Z ciekawością kradnę z patelni odrobinę i z zaskoczeniem czuję gorycz. No tak, wiedziałam, że nie uda mi się zapamiętać przepisu, trzeba było wszystko krok po kroku zapisać. A może to jest smak dzieciństwa mężczyzny w średnim wieku z działu warzywnego? Gorzko. Powoli badam językiem przeszłość zaklętą w ciemnozielonych liściach. Czy to posmak samotności? Albo choroby? Czosnek i cytryna na długie dni w łóżku. Czym żył chłopiec za słaby, by biegać z kolegami za piłką? Czytał książki? Marzył o zmianie? Zobaczył gdzieś na mapie Berlin – zielony Babilon otoczony jeziorami, a może to jego rodzina znalazła dla niego kurację w Niemczech? Przyjechał delikatny i kruchy, a tu poddano go intensywnemu leczeniu. Matka chłopca nie ufała jednak małym, białym tabletkom i dalej codziennie gotowała wzmacniający, kłujący podwieczorek, aż z chorowitego dziecka wykluł się zdrowy mężczyzna. Gorzkie dzieciństwo odpłynęło. Dostałam przepis na wspomnienie. 21.07.23 / Berlin, Wedding
POLOWANIE, DZIEŃ DRUGI Żyjemy w takiej rzeczywistości jaką sobie zmyślimy. Nie ma lwicy, nigdy nie było. Setki myśliwych biegało po naszym mieście za swoimi lękami. Wszyscy ją widzieli – skradała się po rozszerzonych źrenicach. Każdemu do ucha mruczy cicho lwica, dzikość, nieznane, obce, inne. Mnie upolował lęk pustego kalendarza, brudnej podłogi i odbijającej deszcz skóry. Próbowałam oswoić go jednocześnie gotując idealny obiad dla małego człowieka, wyrabiając sobie nawyk odkładania wszystkiego na swoje miejsce i robiąc jak najszybciej, jak najwięcej kolaży o pozornej wędrówce słońca po niebie. Wszystko na czas, łapczywie i chaotycznie. Patrzę na siebie z boku i widzę kaleką żonglerkę. Kiepski ze mnie treser. To właśnie ja – pozornie poruszające się słońce po niebie zmyślonej codzienności. Ale cóż znaczy wiedzieć na tej ziemi niczyjej, gdzie przechadzają się dinozaury i królowe pszczół? Julio Cortazar 20.07.23 / Berlin, Wedding
Panika w Berlinie. Po mieście grasuje lwica. Chwytliwy news rozlewa się po internecie. Dociera do mnie kilkukrotnie od różnych znajomych. Niektórzy kibicują lwicy, inni naprawdę martwią się o swoje życie. Mnie tymczasem zaatakowała bestia pośpiechu. Pędziłam na rowerze, by zdążyć na spotkanie, przepychając się przez miasto z lwią zachłannością. W głowie gonitwa myśli. Zastanawiałam się, jak szybko będę mogła wrócić, żeby przejąć opiekę nad synem, z którym został w domu tata i niecierpliwił się odliczając czas wyjścia do pracy. Myślałam też ciągle o mandacie, który dostałam jadąc tą samą trasą kilka tygodni wcześniej. Rozpracowywałam kolejne scenariusze rozmowy z policjantami. Wyobrażałam sobie, jaka historia przekonałaby ich, że absolutnie nie mogłam zatrzymać się na czerwonym świetle. Nie byłam jednak w stanie przekonać nawet samą siebie, więc zaczęłam zastanawiać się nad inną wersją – ucieczką! Historia zaczynałaby się tak, jak naprawdę się zaczęła. Policjant podjeżdża do mnie radiowozem i prosi, żebym zatrzymała się za skrzyżowaniem. Ja przytakuję i... w długą! Gubię patrol, ale odtąd muszę ukrywać się i zmieniać tożsamość. Ścinam włosy, farbuję na czerwono, robię sobie tatuaż przedstawiający klucz żurawi na znak wiecznej tułaczki, zmieniam imię na Rosa i pracuję na czarno, rozwożąc po mieście arabskie tkaniny starym volvo, w którym słucham kaset Tiny Turner i palę potworne ilości papierosów. Może to właśnie w tym życiu kieruje się na południe Berlina, wysiadam z samochodu i gdy idę z paczką atłasów, widzę w bramie budynku czekającą na mnie lwicę. Jest piękna, mruży mądre oczy znudzone europejskim krajobrazem i uciekającymi przed nią z krzykiem ludźmi. Patrzymy na siebie chwilę, aż w końcu lwica pyta mnie, masz papierosa? Częstuję ją i siebie papierosami skręcanymi z błękitnego tytoniu Pueblo. Palimy w bramie i w milczeniu obserwujemy zapadający zmrok. Dzięki, mruczy lwica i odchodzi w niesamowitej ciszy drapieżcy. Pewnie gdzieś w tym momencie moje myśli przecina upadek – rower na zakręcie piaszczystej alei rzuca mną o ziemię. Obcy człowiek, którego nie podejrzewałam o dobroć, pomaga mi wstać. I gdzie ja tak pędzę? Przez resztę dnia oswajałam narastający ból nogi i powolność. Dopiero wieczorem przypomniałam sobie o lwicy i zatęskniłam za nią. Jeśli się jeszcze spotkamy, zapytam ją dlaczego ona ucieka. 19.07.23 / Berlin, Wedding
Czytałam dziś o umieraniu świata. Przypomniał mi się mój płacz, kiedy na ulicy, przy której mieszkałam w dzieciństwie ścinali topole wyższe niż dachy naszych kamienic. Ktoś z dorosłych tłumaczył mi, że drzewa rozsadzały korzeniami piwnice i nie można było pozwolić im już dłużej rosnąć, ale do dzisiaj nie wiem czy było to pocieszanie płaczącej dziewczynki, czy prawda. Kolejną egzekucję widziałam w małym, niemieckim miasteczku, gdzie mieszkałam przy kasztanowej alei. Któregoś ranka obudziły mnie piły tnące ramiona starych drzew. Tym razem poczułam gniew i puściłam najgłośniej jak mogłam nagrania z marszu żałobnego z Haiti. Przerażający płacz tłumu kobiet lamentował nad kaleczonymi kasztanami. Nie wiem, czy mężczyźni w pomarańczowych mundurach i kaskach coś słyszeli, ale poczułam ulgę przerwanego milczenia. Ulice ściętych drzew są dojmującym obrazem pustki. Biel i beton oślepiają. Są to ulice zapowiedzi umierania świata, któremu wstrzykujemy codziennie śmiertelną truciznę ludzkości. Jestem zapewne naiwną płaczliwą postacią, biegającą z białą chusteczką przed paszczą gigantycznej zautomatyzowanej maszyny, a po odbytej żałobie nie żałuję sobie dóbr współczesności. Jednak ból spotkania ze ścinanym drzewem jest we mnie pierwotny i przejmujący. Może powinien on być moim przewodnikiem? 18.07.23 / Berlin Pankow, Eden Bistro
Byłam dziś w kawiarni, żeby popracować w ciszy i uciec na chwilę od rodzinnej codzienności. Próbowałam zrobić sobie tam zdjęcie, tak zwane selfie. Wsparłam telefon o komputer, ustawiłam samowyzwalacz na trzy sekundy i pełna obaw o to, że ktoś zauważy jak pozuję przed sobą, fotografowałam się wiele razy zniecierpliwiona, że wciąż nie umiem zrobić tego idealnego zdjęcia. Chciałam wypaść ładnie, inteligentnie, otoczona szkicownikami i niby niechcący otwartym artykułem. Na dodatek zależało mi, żeby nie można było rozpoznać, że zdjęcie zrobiłam sobie sama. Z niezadowoleniem przeglądałam potem rezultaty sesji, próbując wybrać na siłę chociażby jedno ujęcie do publikacji. Nerwowo nakładałam na moją zdigitalizowaną twarz filtry, zabierałam i dodawałam kolory, ale dalej widziałam tylko zmęczone oczy, chęć bycia widzialną i potrzebę zredukowania obowiązku codziennej pracy do pokazania zmyślonego ja w sieci. Sztuczna rzeczywistość. Zamieniam siebie w wirtualną płaszczyznę do oklaskiwania i wstydzę się, jakby na zdjęciu była nagość, samotność i ja, żebrak atencji. Bo selfie w sieci to droga na skróty, mały orgazm popularności, a przecież moja twarz to nie etykieta, nie marka, to moi przodkowie, zamrożone w zagięciach skóry uśmiechy i ściągnięte brwi, kiedy patrzę w słońce. Tu mieszkam, w tym ciele, w tej teraźniejszości. Nerw instagramowej adrenaliny opadł. Skasowałam zdjęcia. Znowu byłam w kawiarni. Stoliki, talerzyki, filiżanki, głosy – świat materialny mówił do mnie swoim czułym głosem. |
o dziennikuDziennik pisany w pośpiechu to zapiski ze współczesności oglądane przez lupę osobistego doświadczenia i lornetkę wspólnie przeżywanej codzienności. Archiwa
Kwiecień 2024
Kategorie |